Czesław Tumielewicz – Od geometrii do groteski

Z prof. Czesławem Tumielewiczem  malarzem, grafikiem uczniem Adama Gerżabka oraz Władysława Lama,  wspaniałych polskich artystów, profesorów wykładających po wojnie malarstwo na Wydziale Architektury Politechniki Gdańskiej rozmawia Stanisław Seyfried

 

- Panie profesorze, zastaję pana, nie przy sztalugach lecz nad opracowywaniem katalogu przed zbliżającą się kolejną dużą wystawą. Wystawą, która  w dniu pana urodzin, 20 listopada, zostanie otwarta w orłowskim liceum plastycznym.
Czesław Tumielewicz: To mozolna, ale zarazem przyjemna praca. Często pozwala zastanowić się nad mijającym czasem, ale również przerażająca ze względu na wirujące daty i paradoks nieodwracalności. Szykuję również większą publikację dotyczącą mojej twórczości. Już przejrzałem artykuły, recenzje, policzyłem również wystawy, jak się okazało było ich prawie pół tysiąca. W ostatnim dziesięcioleciu stworzyłem 480 grafik. Znaczy, chyba nie próżnowałem.


- To wszystko brzmi trochę refleksyjnie, jest pan  przecież  w doskonałej kondycji, na spacerki i emeryturę przyjdzie jeszcze czas.
Czesław Tumielewicz: Od roku jestem na emeryturze. Jak mój ojciec przeszedł na emeryturę rozpoczął pisanie rodzinnej sagi i ja muszę powoli podejmować to wyzwanie, zebrało się sporo wątków, może jest jeszcze czas, ale… Myślę, że parę rzeczy może być nawet ciekawych. Warto też zobaczyć co było w mojej sztuce zachowawcze, a co rewolucyjne bo wiem, że było różnie. Pewnych rzeczy nie da się ukryć przed sobą. Było też zmaganie się z losem, ale miałem dużo szczęścia, że mogłem zostać malarzem, przecież mogło skończyć się zupełnie inaczej.

 

Czesław Tumielewicz, Proces mimetyczny II, akryl, 1975

 

- Czy to talent podyktował tę drogę?
Czesław Tumielewicz: Z talentem to jest różnie, ale czym go więcej, to oczywiście lepiej. Muszę powiedzieć, że bardziej liczyłem na pasję, pracę i optymizm, bez którego nic by się nie udało. Trzeba też było ograniczyć lekko swój do siebie krytycyzm. Nadmierny paraliżuje. Zresztą nie wiadomo co lepsze – lekkomyślność czy zbyt sztywne zasady.


- Zawsze zastanawiały mnie pana poszukiwania właściwej drogi. Teraz zaczynam powoli rozumieć. Te zmiany pojawiające się cyklicznie co parę lat w pana myśleniu o sztuce, napędzały niespokojnego ducha artysty poszukującego. Czy dobrze myślę?
Czesław Tumielewicz: Każdy okres historyczny miał swoje odbicie w mojej twórczości. Fascynacje Vincentem van Goghiem, Władysławem Ślewińskim czy Stanisławem Wyspiańskim owszem, ale z tego się wyrasta i wchodzi do świadomego świata sztuki. Nie można malować jak wszyscy. Gdy się zaczyna, trzeba wybrać. Czy poruszać się po omacku, czy nawiązać dialog z istniejącym światem artystycznym. Nawet może z tym mało zrozumiałym, tym - powiedzmy - nowoczesnym. Tak jak ja postąpiłem w latach siedemdziesiątych, zmierzając się z minimal artem. Chciałem sprawdzić, czy ja też mogę dołożyć coś od siebie. Czy ta amerykańska ideologia jest jeszcze otwarta na innych. Na przykład Mikołaj Górecki wspaniale umiał realizować się w tym nurcie. Więc zupełnie świadomie zmierzyłem się z tymi aktualnymi tendencjami, a nie z przebrzmiałymi, oddalonymi w czasie modami. To był wspaniały, czysty i absolutnie abstrakcyjny geometryczny język sztuki. Jako były architekt doskonale rozumiałem ten język więc nie miałem większych trudności. Na kilka lat wciągnęła mnie ta estetyka. To był symboliczny zapis nie tyle emocji, ile może rytmu egzystencji, trwania. Jednak jak zwykle nie wytrzymałem zbyt długo. Owszem logika – logiką, ale zabrakło mi emocji i prawdziwej przestrzenności. Brakowało też tego tak niezbędnego w sztuce elementu zmysłowości. To trochę tak jak u Kazimierza Malewicza, co namalować po czarnym kwadracie na białym tle? Dochodzi się do kresu redukcji. Więc potem stale się powtarzać?

 

Czesław Tumielewicz, Tatry, Zasłona z kul, upadanie, 1977

 

 - Jak w takim razie przejść dalej?
Czesław Tumielewicz: Zakochać się, jedyna rada. Nagle wszystko otworzy się od nowa. Siła kobieca jest nieograniczona, potrafią mobilizować do wyjątkowych rzeczy, pomaga w odkrywaniu nowych możliwości. Stwierdziłem, że to również dzięki moim miłościom moja sztuka dojrzewa. Bo po minimal arcie pojawił się pod wpływem podróży do Lidy, na grób babci, inscenizowany pejzaż, w którym bohaterami stały się trawy „mojej” łąki i kamienie w niej leżące, jedyne pozostałości po jej dworku.

 

- Na  początku lat 80-tych, otrzymał pan Stypendium Fundacji Kościuszkowskiej, było  to kolejne otwarcie nowego rozdziału?
Czesław Tumielewicz: Tak, już potrzebowałem czegoś nowego. Wszystko ma swoje ograniczenia. Do tej pory w moim wydaniu pejzaż  był nieodmiennie zielono - niebieski, Są to kolory tła umiarkowanego klimatu, w którym żyjemy. Trochę mało. Brakowało mi pełni. W związku z tym otworzyłem swój nowy okres studiów, tym razem nad kolorami tęczowymi, nad barwami spektralnymi. Zacząłem studiować teorie koloru Goethego i Rungego. Wtedy powstał mój barwny system 56 spektralnych kolorów, próbek złożonych z tylu temperowanych tęczowych barw. Malowanie przebiegało doktrynersko. Jedna barwa za drugą, stale musiała  pojawiać się w ustalonych kolejnościach, jeden stopień różnicy walorowej i jeden temperaturowej, barwnej. Z tym pojechałem do Stanów Zjednoczonych i tam już zupełnie ośmielony zrozumiałem, że można intensywniej używać koloru. Amerykańskie studia bardziej mnie otworzyły na większe ryzyko, większą odwagę malarską. Prawdę mówiąc, od tej pory, często moje obrazy są na granicy intensywności nasycenia barw i trochę ”mordują” na wystawach obrazy innych malarzy. Mój profesor Adam Gerżabek, dawał mi rady „ty nie możesz cicho mówić, ty musisz krzyczeć”. Zatem ekspresja moich obrazów musiała być większa.

 

Czesław Tumielewicz, Gdańsk, Motława, akwarela, 2009

 

 

Czesław Tumielewicz, Strzebielino, jesień, akryl, 2014

 

 - Przypomniał pan profesora Adam Gerżabka dla wielu artystę zupełnie nieznanego, który wraz z profesorem Władysławem Lamem  innym wielkim polskim malarzem , zaraz po wojnie tworzył silny ośrodek nauki rysunku i malarstwa na Wydziale Architektury Politechniki Gdańskiej. Przypomnę tylko, że byli oni kontynuatorami,  w sensie miejsca, znienawidzonej przez PRL-owskie władze, szkoły malarstwa Wolnego Miasta  Gdańska, zbudowanej przez wybitnych artystów  Augusta von Brandisa i Fritza Pfuhle.
Czesław Tumielewicz: Ich twórczość nie miała nic wspólnego z przedwojenną twórczością malarzy przedwojennego Gdańska. Byliśmy wówczas odcięci od tamtego świata zapisem cenzury. Adam Gerżabek był warszawskim kapistą.  Lwowianin Władysław Lam  był przed wojną malarzem klasycyzującym zbliżonym do ruchu art deco,  po wojnie neoimpresjonistą, a po 56 roku abstrakcjonistą o korzeniach kapistowskich. Gerżabek był profesorem ASP w Warszawie,  jednak jako neoimpresjonista został stamtąd usunięty gdy komuniści wprowadzili w Polsce realizm socjalistyczny. Zniechęcony, obrazów prawie nie wystawiał zajęty projektowaniem nowatorskich kościelnych witraży. Byłem na jego prośbę jego uczniem, bardzo mnie lubił i cenił co bardzo mnie podbudowywało. Ale ja nie znałem jego obrazów. Na trzecim roku profesor umarł, to był dla mnie dramat, wiązałem bowiem duże nadzieje z jego osobą. Myślę, że tragiczne wydarzenia września 1939 roku, utrata pracowni po pierwszym już bombardowaniu Warszawy, wraz z ponad stu obrazami przygotowanymi do wystawy w USA, zupełnie go załamały. Profesor zmarł nagle, przeziębił grypę  podczas pracy nad witrażami. Skierowałem wówczas swoje kroki ku profesorowi Lamowi, ale on nie akceptował moich ówczesnych fascynacji surrealistą Dalim. Jednak po pewnym czasie Profesor bardzo mi pomógł zostać tym, kim się z czasem stałem. Również podczas moich studiów  architektonicznych bardzo pomogli mi malarze docent Anna Fiszer i późniejszy profesor Jan Góra. Muszę wymienić jeszcze jedno nazwisko profesora Lucjana Mianowskiego, u którego w poznańskiej PWSSP wykonałem dyplom z litografii, dziesięć lat po dyplomie architektonicznym.

 

Czesław Tumielewicz, Teatr, akwaforta, 2009

 

 

Czesław Tumielewicz, Sopot, Monte Cassino, akwaforta, 2008

 

- W początkowym okresie twórczości, przeznaczeniem pana była grafika i właśnie profesor Jan Góra wskazał właściwą drogę.
Czesław Tumielewicz: Wielka moja druga miłość po malarstwie, to grafika. Na pierwszym roku architektury trafiłem na kolegę, który był po liceum plastycznym we Wrocławiu. Macedończyk z Grecji nazywał się Ristow Mangov. On nauczył mnie techniki linorytu i monotypii, a profesor Jan Góra wprowadzał mnie do pracowni PWSSP docent Zygmunta Karolaka i u niego w 1963 roku zrobiłem pierwszą swoją akwafortę „Kościół w Wielu”. Grafika była dla mnie zawsze bardzo ważna. Można powiedzieć, że malarstwo dociągałem do grafiki i odwrotnie. Ważną rolę w tamtych czasach odegrała powstała w 1971 roku Pracownia Grafiki „Oficyna” i inicjator jej założenia prezes Zarządu Okręgu ZPAP Romuald Bukowski. Pracownię organizował wspaniały grafik Stanisław Żukowski. Tam u niego odbijałem swoje pierwsze duże, kolorowe wypukło druki. Ze względu na zbyt wówczas wysokie, dla mnie koszty, linoleum zastępowałem tekturą pokrytą emulsyjną farbą. Te, właśnie bardzo kolorowe odbitki z tych klisz dostały się na Biennale Grafiki do Krakowa. Wywołałem tym w Gdańsku sporą sensację. Kolorowa grafika wówczas była na Wybrzeżu bardzo rzadka. Środowisko grafików wtedy uważało, że grafika może istnieć tylko w wersji czarno – białej. W tej chwili moi uczniowie kontynuują z dużymi sukcesami grafikę barwną a Gdańsk stał się prawdziwą stolicą grafiki kolorowej w Polsce. Trzeba jednak powiedzieć, że przybyli po wojnie z Wilna tacy graficy jak Rogińscy również wykonywali prace barwne. Ja natomiast wprowadziłem do linorytu barwnego metodę Picassa. Z jednej płyty odbijane są wszystkie kolory. Jestem dumny z moich wychowanków, ale muszę powiedzieć, że sam teraz chętnie wracam do grafiki czarno - białej, mniej pracochłonnej.

 

 

- Panie profesorze odwiedzam pana w pracowni, mieszkaniu na gdańskiej Zaspie. W miejscu nagromadzenia wielkiej ilości bloków mieszkalnych. Jak się okazuje również i tu można malować o czym przekonują znane już szeroko na świecie miejscowe murale.
Czesław Tumielewicz: To osiedle choć z epoki PRL-owskiej, projektowali bardzo światli architekci, których znałem. Potrafili w trudnych czasach wybudować ludzkie osiedle, w którym podstawą nie jest układ koszarowy. Projekt oparli na układzie plastra miodu, dlatego jest tu tyle przestrzeni i zieleni. Proszę spojrzeć przez moje okna, tu jest mój ogród, czy widzi pan blokowisko? Za oknami rośnie dąb, wiśnie, kwiaty, to wszystko na wiosnę pięknie kwitnie. Widzi pan tę jesienną ekspozycję kolorów? Jak na dłoni, tylko malować. Muszę dodać, że kiedyś takie mieszkania - pracownie dla artystów miały prawie wszystkie osiedla. Dbano o twórców. Dwa domy dalej mam pracownię graficzną z dużą prasą. W nowych czasach chciano mi ją zabrać, ale na szczęście nie udało się i mogę dalej tu tworzyć, malować obrazy i wykonywać nowe grafiki.

Zdjęcia obrazów pochodzą z archiwum malarza

Komentarze
Ta witryna korzysta z plików cookie. W ustawieniach swojej przeglądarki internetowej możesz w każdym momencie wyłączyć ten mechanizm. W celu pozyskania dodatkowych informacji na ten temat zobacz informacje o cookies.
OK, zamykam