Niezwykły czar szkoły sopockiej – Eleonora Jagaciak–Baryłko

Zbliża się 70 rocznica powstania w Sopocie wyższej szkoły plastycznej. Inauguracja pierwszego roku akademickiego miała miejsce 15 października 1945 roku.

 


Początkowo działająca pod nazwą - Instytut Sztuk Plastycznych, bardzo szybko, bo już 6 grudnia tegoż samego roku  przekształciła się w Państwową Wyższą Szkołę Sztuk Pięknych w Gdańsku z siedzibą w Sopocie. „Szkoła sopocka” to również termin, który powstał na początku lat 50-tych. Wyznaczał pewną odmienność artystyczną, wobec ogłoszonej w 1949 roku nowej socrealistycznej estetyki marksistowskiej, opartej na osiągnięciach nauki i sztuki radzieckiej. Dziś określenie to funkcjonuje niezależnie od jego pierwotnego znaczenia i jak zauważyłem stosuje się je do definiowania malarstwa kolorystycznego, ale również dla wygody i szybkiego skrótu myślowego, określającego malarstwo sopockich twórców na przestrzeni wielu ostatnich lat. „Szkoła Sopocka”, była pewną postawą grona  profesorów i malarzy umiejących znaleźć dla swojej aktywności tak zwany „złoty środek”, usytuowany gdzieś  między ambicjami artystycznymi, a dogmatem politycznym. Nadal, po tylu latach, ocena ich malarstwa oraz postawy jest niejednoznaczna i wywołuje wiele kontrowersji. No cóż, zawsze tak się dzieje kiedy polityka przenika do sztuki. Sytuacja zewnętrzna nie miała jednak wpływu na dalszy rozwój uczelni. Zajęcia z malarstwa, rysunku, kompozycji i rzeźby odbywały się w Willi Bergera przy ul. Obrońców Westerplatte 24 oraz w poniemieckiej Kunsthalle (dzisiejszy Sfinks ), a także w „Pawilonie” przy molo. Dopiero w maju 1954 roku zdecydowano o przenosinach do odbudowanej w Gdańsku Zbrojowni. Niektóre wykłady jeszcze przez parę lat odbywały się w Sopocie. W roku 1996  uczelnia  przemianowana została na Akademię.

 

Willa Bergera

 

Pomysł założenia wyższej szkoły plastycznej, nieśmiało rodził się  w listopadzie 1944 roku w Łańcuchowie niedaleko Lublina. Tam grupa artystów, w pierwszym Domu Pracy Twórczej plastyków, znalazła schronienie po wojennych trudach. Pomysł i wola założenia szkoły plastycznej w Sopocie,  głośno została wyrażona podczas krakowskiego Walnego Zjazdu ZPAP w czerwcu 1945 roku. Wśród grona założycieli byli: Józefa i Marian Wnukowie, Jacek i Hanna Żuławscy, Juliusz i Krystyna Studniccy i Janusz Strzałecki, najbardziej doświadczony z  tego grona. Malarz pamiętający początki powstawania  Komitetu Paryskiego – Józefa Pankiewicza, Oddziału Akademii Krakowskiej w Paryżu. Szkoły malowania postimpresjonistycznego założonej w 1924 roku, przez którą przeszła większość sopockich profesorów. Wobec tego program nauczania malarstwa, od samego początku „kapiści” oparli na nurcie  malarstwa kolorystycznego.   

 

"Sfinks"

 

Jedną z najstarszych osób pamiętających tamten okresu obok profesora Władysława Jackiewicza, Ewy Hoffman-Rosińskiej i Bogumiły Bramińskiej jest jeszcze Eleonora Jagaciak-Baryłko, którą w 2010 roku, pomimo już wtedy bardzo podeszłego wieku udało namówić się na krótki wywiad.


- Kiedy kończyła się wojna miała Pani dwadzieścia lat. Maturę udało się złożyć już w 1947roku w bydgoskim liceum. Jak zatem zrodził się pomysł studiów plastycznych?
Eleonora Jagaciak-Baryłko: Równocześnie chodziłam na zajęcia plastyczne do znanego już przed wojną malarza Mariana Turwida. Artysty po Akademii w Krakowie, ucznia Axentowicza, Pautscha i Jarockiego. Jak wiem profesor pogłębiał swoje umiejętności malarskie jeszcze w Paryżu i Monachium. Przede wszystkim uczyłam się u niego rysunku. Trochę mniej malowałam, ale takie są początki każdego malarza. Byłam nieźle przygotowana, postanowiłam więc z koleżanką przyjechać do Sopotu i spróbować sił w nowo powstałej szkole plastycznej.

 

Eleonora Jagaciak-Baryłko, Kwiaty jesieni, olej, 1982, własność, Urząd Miasta w Sopocie

 

- Jak wyglądał egzamin wstępny?
Eleonora Jagaciak-Baryłko: Pamiętam, że  przeżyłam wielki szok. Stanęłam przed rozebraną modelką i odebrało mi całą inwencję. Wszyscy zdający, patrzyliśmy na siebie z wielkim zakłopotaniem, ale cóż, trzeba było rysować. Okazało się, że zdało zaledwie parę osób, ja wraz z Bogusią Bramińską należałam do tych nielicznych szczęśliwców, reszta musiała poprawiać.


- Jakie wrażenie odniosła Pani w zderzeniu z nowym artystycznym światem Sopotu?

Eleonora Jagaciak-Baryłko: Atmosfera w szkole była niesamowita. Samo jej usytuowanie, pośród starych willi, wśród przepięknych drzew nadawało trochę bajkowego klimatu. Zresztą cała ulica Obrońców Westerplatte, na której znajdowała się szkoła, tworzyła tajemniczą atmosferę. Niesamowici  profesorowie, koledzy, ten cały entourage, to było coś wyjątkowego. Pamiętam Halinę Goguł, która przyjechała do nas z Szanghaju. Była wyjątkowym talentem wokalnym, w czasie przerw umilała nam czas czarującym śpiewem. Później zrezygnowała z naszej szkoły i przeniosła się do Wyższej Szkoły Muzycznej również w Sopocie. Profesor Studnicki uważał, że musi dokonać wyboru między plastyką a muzyką.

 

Eleonora Jagaciak-Baryłko wraz z prof. Mieczysławem Olszewskim

 

- Kto wprowadzał Panią w tajniki sztuki malarskiej?
Eleonora Jagaciak-Barylko: Pierwszym moim nauczycielem malarstwa był Artur Nacht Samborski. Zajęcia odbywały się w dość dużym ścisku, pracownie były małe. Pamiętam, że było bardzo wiele pięknych dziewczyn, a właściwie kobiet, bowiem niektóre studentki były już zamężne. Wyróżniała się Danusia Solska i Arika Madejska. Profesor lubił piękne kobiety, one miały zawsze lepiej. Samborski sprawiał wrażenie osoby nieco tajemniczej, wydawało się, że jest w nim coś magicznego. Na korekty mogli liczyć tylko niektórzy studenci, miał jakiś swój wewnętrzny sposób oceny, którym się posługiwał w wielu sprawach. Pod tym względem miałam dobrze. Lubił patrzeć jak maluję, wówczas stojąc za plecami, wyjmował nieodłącznego papierosa, którym zawsze przed zapaleniem musiał postukać o papierośnicę. Sam fakt, że zatrzymywał się przed sztalugą i patrzył, był już dla nas wielkim wyróżnieniem. Czasami również i mnie robił korekty, dokładnie krótko omawiał problem i mówił jak go rozwiązać.

 

Eleonora Jagaciak-Baryłko, Pejzaż z Sopotu (letni), olej, 1981, własność, Urząd Miasta w Sopocie

 

- Jak wspomina Pani pierwszego rektora Janusza Strzałeckiego. Jak się później okazało artysty bardzo bliskiego Pani ideałom malarskim?
Eleonora Jagaciak-Baryłko: Z dużym niepokojem zawsze oczekiwaliśmy na przyjazd z Paryża naszego rektora, Janusza Strzałeckiego, który w początkowym okresie szkoły bardzo często tam przebywał. Pamiętam, że zawsze krążyły o nim różne legendy. Pochodził z dobrej artystycznej rodziny. Jednak nieco zawiedliśmy się na nim. Oczekiwaliśmy, paryskich nowinek artystycznych, natomiast on przywoził nam swoje prace, przeważnie kopie znanych dzieł, które kazał nam pilnie studiować. Mocno nas to irytowało i buntowaliśmy się, chcieliśmy malować nowocześniej. Janusz Strzałecki bardzo polubił się z moim mężem. Przyjaźnili się i lubili, zbliżało ich do siebie podobne rozumienie malarstwa. Byli tradycjonalistami. Profesor bardzo często bywał w naszym mieszkaniu. Mieczysław pilnie pod jego okiem studiował niuanse malarstwa realistycznego. Mnie jednak to trochę męczyło, bowiem korekty za profesora często robiła jego asystentka Maria Rostkowska, świetna realistyczna malarka i rzeźbiarka. Często spotykaliśmy się na proszonych kolacjach w naszym sopocki domu. Pamiętam, że wówczas należało to do dobrego tonu. W jakiś czas później wyjechała do Paryża i słuch o niej zaginął. Po paru dobrych latach dowiedziałam się, że zupełnie zmieniła estetykę i stała się bardzo znaną mieszkającą we Włoszech rzeźbiarką.

 

Eleonora Jagaciak-Baryłko

 

- Wiem, że malarstwo studiowała Pani również u profesora Juliusza Studnickiego?
Eleonora Jagaciak-Barylko: Pod koniec moich studiów trafiłam do Juliusza Studnickiego, który chyba najbardziej, że wszystkich profesorów w naszej szkole był mi  ideowo bliski. To wszystko co o malarstwie mówił Samborski jeszcze do mnie nie dochodziło, dziś to rozumiem, było za wcześnie, byłam jeszcze za młoda. Moim ideałem była jednak sztuka tradycyjna. Moja osobowość artystyczna zaczęła kształtować się nieco później. Zrozumiałam, że profesor Studnicki trafił idealnie w ten moment, kiedy mogłam spokojne realizować jego korekty, choć i on miał swoich faworytów. Czasami potrafił im robić perfekcyjne korekty trwające i godzinę. Właśnie jeden z moich wczesnych portretów poprawiał jeszcze dłużej, włącznie z budową oka. Czasami w tych poprawkach był denerwujący. Później doszło jednak do mnie, że spotkało mnie wielkie wyróżnienie. Tyle poświęconego czasu, wskazywało  na wyraźne względy. Poza tym, coś w moim malarstwie musiało być mu bliskie. Uznał, że to nie jest stracony czas. On wtedy już nie był taki młody i ta analiza musiała kosztować go wiele wysiłku. Jego malarstwo szczególnie z tego okresu niezwykle mi odpowiadało, choćby „Kościółek z Chmielna” – wspaniały obraz. Ten ówczesny tradycyjny układ jego malarstwa, pozostawił w mojej sztuce silny ślad, przykładem może być jego „Gogol”. Mam bardzo ciepłe wspomnienia związane z profesorem, choć nasze drogi później się rozeszły. Studnicki wyjechał do Warszawy i zaczął zupełnie inaczej malować, co zauważyłam już na plenerach w Chmielnie. Natomiast mój mąż pozostał już do końca wierny malarstwu realistycznemu, zresztą ja również. Przez wiele lat działaliśmy razem w grupie warszawskich realistów. Malowaliśmy jednak nieco inaczej.

 

Eleonora Jagaciak-Baryłko, Widok na Szpital Balneologiczny w Sopocie, olej, 1974, własność, Urząd Miasta w Sopocie

 

- Jak wspomina Pani okres socrealizmu, który przypadł na najlepsze lata aktywności twórczej?
Eleonora Jagaciak-Baryłko: Innym zagadnieniem był socrealizm, który przeżywaliśmy na początku lat pięćdziesiątych. Należałam do tych malarek, które w jakiś sposób próbowały podporządkować się tym państwowym postulatom. Trzeba sobie zdać sprawę, że przeżyliśmy wojnę, mój mąż wrócił z obozu,  wobec tej sytuacji - Polska, nasz kraj, wolna ojczyzna wydawała się czymś bezcennym. Poza tym czy nam się to podobało czy nie, trzeba było dostosować się do pewnych wymogów. Jako artyści i tak mieliśmy dużo swobody. Profesorowie w większości również w jakiś sposób umieli się dostosować. Oczywiście, trochę było żal, że trzeba było robić konkretne tematy. Tak naprawdę tych zamówień nie było aż tak dużo. Panowała jeszcze duża bieda, ale obrazy przyjęte przez komisję były  kupowane. Pamiętam taką jedną komisję, która obradowała w dzisiejszym  SPATiF-ie. Przyjechał Rzepiński, był Wnuk i Studnicki. Trzeba przyznać, że mocno pomagali młodym malarzom. Niestety, komisja dopatrzyła się w moim portrecie Stalina lekkiego zeza u wodza i koniec, było po obrazie, nie przeszedł. Innym razem dostałam nagrodę za inną pracę, którą namalowałyśmy wspólnie z moimi koleżankami Ewą Hoffman, Basią Massalską i Ulą Rhunke. Obraz zatytułowany był „Strajk tkaczy w Żyrardowie”. Była wtedy moda kolektywnego malowania. Prawdopodobnie chodziło o taką proletariacką solidarność.  Pamiętam, że profesor Stanisław Teisseyre, pod kuratelą którego malowałyśmy to dzieło był mocno niezadowolony. Uważał, że główna postać namalowana jest zbyt ostrym kolorem, za agresywnie. Byłam mocno zawiedziona, bowiem uważałam, że tak miało być, poza tym tak to czułam. Scenę namalowałyśmy pod wpływem innej pracy, przygotowanej przez naszych profesorów, słynnego już dziś obrazu „Manifestacja 1 majowa 1905 roku”. Nasz obraz wymagał olbrzymiej pracy bowiem był tak duży jak „Manifestacja”. Pamiętam, że otrzymałyśmy dużą  gratyfikację. Nawiasem mówiąc nie wiem co się z nim stało. Później tak szybko jak pojawił się na Wybrzeżu socrealizm, tak szybko zginął. Natomiast w Warszawie jeszcze przez jakiś czas trwał. Koniec socrealizmu zwiastował warszawski „Arsenał”, wystawa zorganizowana w 1955 roku w związku ze zjazdem młodzieży i studentów z całego świata. Jeżeli sobie dobrze przypominam, to grupa młodych artystów jeździła po pracowniach i wybierała obrazy na tę wystawę. Wśród nich był Andrzej Strumiłło. Wydaje mi się, że to właśnie on z kolegami przyjechał do mojej pracowni. Wybrali jeden mój pejzaż z Kazimierza Dolnego, a co wybrali od męża zaraz sobie przypomnę…. Wydaje mi się, że był to autoportret w pięciu postaciach. Gdzieś powinna być fotografia tego portretu. Wystawa zorganizowana była przez młodych artystów. Byliśmy wówczas z mężem w Warszawie. Wybrzeże wystawiło dużą reprezentację. Nasza szkoła wypadła dobrze, otrzymaliśmy parę nagród. Okres ten wspominam z dużym sentymentem, nasze dzieci były jeszcze małe. Miałam wielki zapał do pracy, dużo malowałam. Na Wybrzeżu życie artystyczne kwitło, było gdzie wystawiać. Odbywało się wiele ważnych prestiżowych, ciekawych wystaw. Nie to co teraz.

 

Eleonora Jagaciak-Baryłko



- Był to okres, w którym pani mąż, Mieczysław Baryłko, odnosił największe sukcesy?
Eleonora Jagaciak-Baryłko: Mąż był malarzem mocno zaangażowanym, zawsze na uwadze miał jakieś idee. Najgłośniejsza jego wystawa, odnosiła się do wydarzeń grudniowych 70-tego roku. Była pokazywana w warszawskiej Zachęcie, została jednak bardzo szybko zamknięta. Te wszystkie prace gdzieś się rozeszły i nic o nich nie wiem. Malował doskonałe martwe natury. Był czas, że mocno zamknął się w tym temacie, ale to nie wystarczało. Miał również inne ambicje. Przez kilka lat przygotowywał cykl obrazów biblijnych, który zakończył pracą „Bóg opuszcza ziemię”. Te obrazy trafiły na wystawy za granicę i również gdzieś zaginęły. Czasami wracał do malowania pejzaży, szczególnie związanych z moim Sopotem. Mąż zmarł w 2002 roku. Zostały wspomnienia i dzień dzisiejszy. Boleję czasami nad tym co się tu wyprawia, nie mówiąc o tym co się dzieje w naszej kulturze. Dobrze, że choć trochę pamięta się o naszych wspaniałych profesorach, wielkich artystach i od czasu do czasu ktoś zorganizuje jakąś wystawę poświęconą ich twórczości. Mnie zawsze wydawało się, że sztuka powinna promować Sopot, a miasto powinno z tego czerpać zyski. Tymczasem to nie funkcjonuje. Zostało zaniedbane kształcenie artystyczne młodzieży w sensie powszechnym, podstawowym. Mieliśmy opracowane metody kształcenia. Gdzie to wszystko jest, gdzie jest wychowanie przez sztukę? Co zostanie po nas, na pewno nazwisko mojego męża zostanie. Jego obrazy wiszą w Galerii Drezdeńskiej. Może moje zostanie, ale co z naszą „sopocką szkołą”? Proszę popatrzeć co robi rodzina Wojciecha Weissa. Dbają o spuściznę po dziadku, założyli fundację i pielęgnują pamięć. Czy zostanie pamięć po naszej szkole? Jak tak dalej będzie, mam wątpliwości.


- Dziękuję za rozmowę.
Stanisław Seyfried

Komentarze
Ta witryna korzysta z plików cookie. W ustawieniach swojej przeglądarki internetowej możesz w każdym momencie wyłączyć ten mechanizm. W celu pozyskania dodatkowych informacji na ten temat zobacz informacje o cookies.
OK, zamykam