Pani Ewa z sopockiej Willi Klara

Wchodziło się po starych drewnianych schodach. Na pierwszym piętrze sopockiej willi Klara wybudowanej pod koniec XIX wieku przy ulicy Haffnera 20 na rogu z ulicą Majkowskiego, po wojnie znanej jako akademik asystencki, mieszkała Pani Ewa Hoffman-Rosińska. Sopocka malarka, kolorystka przez wiele lat pracująca na Wydziale Architektury, Malarstwa i Rzeźby Politechniki Gdańskiej jako asystentka dwóch profesorów: Adama Gerżabka i Władysława Lama.


Fakt ten już sam w sobie stanowi o wyjątkowości jej życia. W pierwszych powojennych latach w willi mieszkali znakomici wybrzeżowi malarze: państwo Pietkiewicz, Usarewicz, Łakomiak oraz Magdalena Abakanowicz, Władysław Jackiewicz i przedwojenna właścicielka willi pani Derfert. Po wielu latach będąc już na emeryturze, pani Ewa - zdolnej sopockiej młodzieży przed egzaminami na studia udzielała lekcji rysunku, a raz w tygodniu w towarzystwie dwóch swoich przyjaciółek również malarek: Boguchwały Bramińskiej, Cyryli Niemczyk oraz kilku młodych artystek przy kawie przyjmowała towarzystwo na rozmowach poruszając zarówno przebrzmiałe jak i aktualne wydarzenia sopockiej sztuki. Miałem wrażenie, bowiem uczestniczyłem w kilku takich spotkaniach, że chodzi o przekazanie najkrócej mówiąc atmosfery i niepowtarzalnego klimatu Sopotu. Zderzenie sytuacji po zakończeniu wojny, studiów, architektury kurortu, osobowości profesorów przeważnie kapistów oraz koncepcji malarskich w tym koloryzmu i nastającego, wszechobecnego wówczas socrealizmu. Omawiane sytuacje układały się w historyczny ciąg wydarzeń mających znaczenie dla aury i ducha sopockiej sztuki.

Rok 1949, przy sopockim molo, z lewej Jerzy Zabłocki, pani Ewa i Mieczysław Baryłko


Szczególnie historia pani Ewy była niezwykła i ciekawa. Udało się zanotować parę fragmentów jej wspomnieć. Urodziła się 28 listopada 1924 roku w Poznaniu. Po zdaniu egzaminu na studia do sopockiej PWSSP w 1948 roku otrzymała indeks o numerze 117. Naukę ukończyła w roku 1953, ale dyplom otrzymała z rąk profesorów Stanisława Borysowskiego i Stanisława Teisseyre’a dopiero dwa lata później, takie były wówczas standardy.

Wraz ze mną liceum plastyczne w Łodzi kończył Andrzej Kurkowski - wspominała pani Ewa - i właściwie to on namówił mnie do przyjazdu nad morze. Dodatkowo przekonało nas to, że w Sopocie pojawili się profesorowie, którzy przyjechali z Paryża po szkole impresjonistycznej, bo u nas w Łodzi panował wtedy Władysław Strzemiński. Baliśmy się abstrakcji. Stąd wybór. Na początku malarstwo miałam ze wspaniałym profesorem Janem Wodyńskim, później z Juliuszem Studnickim i Jackiem Żuławskim, w pracowni którego skończyłam studia. Zajęcia z malarstwa mieliśmy przy ulicy Obrońców Westerplatte. Ćwiczenia kompozycyjne prowadził Aleksander Kobzdej śliczny, młody i przystojny chłopiec. Zawrócił nam trochę w głowach. Powiem szczerze, że z kompozycji nic wtedy nie rozumiałam, kończyłam co prawda liceum plastyczne, ale tam było łatwiej. Abstrakcyjne kombinacje sprawiały mi ogromne trudności. Na szczęście Wiesiek Mazuś robił to za mnie. W kilkoro tworzyliśmy bardzo zgraną paczkę – była z nami Krysia Zima, piękność, w której wszyscy się kochali, oraz fantastyczny chłopiec z Łodzi, Jurek Zabłocki i Jaś Kosiński.

Rok wyżej studiowały Arika Wojciechowska, Halina Makuła i Basia Massalska. Ogromnie pragnęliśmy czegoś dokonać. Przyjechaliśmy z Łodzi tacy mali, a tu same gwiazdy, tuzy. Wszyscy rysowali niesamowicie…

Wystawa Juliusza Studnickiego - Sopot 2010 od lewej: Boguchwała Bramińska, Urszula Rhunke Duszeńko i Ewa Hoffman-Rosińska


Na początku Pani Ewa malowała na szaro, profesor Juliusz Studnicki ustawiał wszystko na delikatne szarości, tak lubił, a poza tym uważał, że to dobra szkoła. Inteligentni, wykształceni, kulturalni profesorowie, zawieszali poprzeczkę bardzo wysoko, uczyli studentów przede wszystkim stosunku do sztuki i pokazywali jej wartość. Wywoływali nadzwyczajne stany, poszanowanie oraz miłość do malarstwa.


Profesorowie potrafili znaleźć się w każdej sytuacji, a w dodatku często wyciągali nas z różnych kłopotów. Chociażby wtedy gdy chłopcy zaczęli bardzo fachowo malować wysokie nominały pieniężne, więc można sobie wyobrazić, jaka z tego powodu wybuchła awantura. Innym razem profesor Wnuk, ówczesny rektor, biegał niosąc na rękach naszą koleżankę, która zemdlała po egzaminie i tłumaczył, że nic się nie stało, bo przecież egzamin zdała.

W Sopocie weszliśmy w świat sztuki oszołomieni tym wszystkim. Trzeba bowiem pamiętać, że byliśmy dziećmi wojny i okupacji, a tu raptem znaleźliśmy się wśród takich artystów. Wspomnienia wojennej Łodzi pozostawiło jakiś ślad, ale tak naprawdę to jako dzieci nie wiedzieliśmy, co działo się w getcie. Przejeżdżałam tamtędy codziennie tramwajem i nie miałam zielonego pojęcia, co się dzieje. Dorośli nam nic nie mówili. Byliśmy tacy młodzi i tak bardzo brakowało nam wyobraźni.


Na pierwszym roku zajęcia z malarstwa prowadził profesor Jan Wodyński. Później przyszedł czas fascynacji soczystym malarstwem Jacka Żuławskiego i olśniewającą fantazją i lekkim pięknym rysunkiem Juliusza Studnickiego. To była wspaniała droga, przechodziła nią, wypracowując sobie własne odniesienia. Rozpoczynały się czasy stalinowskie. …”Trwała walka o „stołki” - wspominała pani Ewa - wiedzieliśmy, co się dzieje; profesorowie zaczęli znikać, nie mieliśmy żadnych zajęć, potem zjawił się profesor Stanisław Michałowski, który przychodził na zastępstwa i prowadził ćwiczenia. Nadszedł czas wielkiego niepokoju i właściwie zajęcia były tak rozproszone, że nie wiadomo było, czego się trzymać. Stawiali nam żołnierza i kazali go malować. Najważniejsze były „bliki” na orzełku, chodziło o to, żeby realistycznie go przedstawić, w aureoli.
Musieliśmy robić kompozycje ze Stalinem w roli głównej. Kolega, pamiętam, namalował plac Czerwony i tam gdzieś umieścił takiego malutkiego Stalina. Ja namalowałam ucztę na Kremlu, a w drzwiach stał Stalin i tylko patrzył na to wszystko. Czuliśmy dużą presję, ale na szczęście niedługo to wszystko upadło.

Bogusia Bramińska, moja koleżanka, była rok wyżej i oni mieli trochę lżej, natomiast my wpadliśmy idealnie w sam środek stalinizmu. Żyliśmy skromnie, ale tak naprawdę to nic nas nie obchodziło. Niektórzy byli dobrze sytuowani, więc im żyło się lepiej. Mieszkałam w domu akademickim „Mewa” na Pułaskiego, nie było jeszcze światła i ogrzewania. W Sopocie było kilka akademików, w alei Niepodległości mieszkałam z Helenką Machajską, która przyjechała z Kazachstanu, później w innym akademiku na Kościuszki, w końcu wylądowałam w willi Klara…

Ewa Hoffman-Rosińska podczas wystawy Juliusza Studnickiego w Sopocie (2010)


Było biednie, wszyscy utrzymywali się dzięki paczkom przesyłanym z domu rodzinnego. Żeby się utrzymać malowali laurki i kartki okolicznościowe, a także szyldy, wypalali węgiel do rysowania, przydawały się do tego łuski po pociskach. Nikt nie narzekał, wszystko się układało, jakoś wiązali koniec z końcem. Na pierwszy plener pojechali do Owidza koło Starogardu Gdańskiego. Mieszkali w szkole rolniczej, gdzie wreszcie mogli odżywiać się dobrze i regularnie. Pomimo tej biedy duch w nich był wielki, czuli że mogą przenosić góry i wdrapywać się na chmury.


Później dostałam stypendium artystyczne i już było lżej. Mimo że profesorowie dawali nam dużo swobody, to ja szukałam światła i koloru; tak jak oni poszłam drogą koloryzmu. Natomiast Bogusia, moja koleżanka, poszła w abstrakcję, ale na jej malarstwo duży wpływ miał inny nasz profesor – Staszek Wójcik.

Po studiach zaczęłam malować dopiero, kiedy dostałam pracę na Politechnice Gdańskiej; miałam wreszcie trochę pieniędzy i mogłam kupić farby. Tam była katedra rysunku, malarstwa i rzeźby. Malarstwo prowadził świetny malarz lwowski, profesor Władysław Lam i profesor Adam Gerżabek. Na początku asystentami profesora Lama byli Kazimierz Śramkiewicz i Stanisław Borysowski. Po nich to stanowisko ja objęłam i Bogusia Bramińska.

Zawdzięczam to profesorowi Studnickiemu, który dał mi wspaniałe rekomendacje pisząc, że jestem inteligentnym malarzem.
Uczestniczyłam jeszcze wtedy, jako młoda osoba, w rozmowach o malarstwie. Bardzo ceniłam malarstwo mojego szefa, ale Cybis też ogromnie mi się podobał. Wiem, że to różne parafie, ale uważam, że potrzebna była większa tolerancja. Malarstwo to malarstwo tylko w inny sposób wyrażone. Dobre zawsze się obroni, jeżeli wyraża prawdę, to obojętna jest maniera. Nie miałam szczęścia do jakiejś wielkiej drogi artystycznej; zorganizowałam może dwie swoje wystawy na Politechnice Gdańskiej oraz malowałam z koleżanką w odbudowywanym kościele w Ujściu dwie duże kompozycje, do których mam krytyczny stosunek. Potem miałam duże problemy ze wzrokiem i musiałam zastopować. Najpierw rozpoczęłam pracę z dziećmi, a potem dawałam lekcje rysunku.

Mnie się wydaje, że mimo wszystko nad morzem malowaliśmy nieco inaczej. Pamiętam wystawę w Poznaniu, nie pamiętam roku, ale na pewno był to czas socrealizmu. Wyraźnie sobie przypominam – w odróżnieniu od socrealistycznej w duchu przemowy Sokorskiego - świetne wystąpienie „Kisiela”, błyskotliwe, wspaniałe; wpadliśmy wszyscy w euforię. Tam na wystawie pokazano świetne sopockie prace - obrazy naszych kolegów ze starszych roczników. To była dobra „szkoła sopocka”.


Pani Ewa była również kontynuatorka tamtych klimatów. Widziałem na żywo tylko jedną jej prace, pejzaż w zieleniach. Typowa kolorystyczna praca z wyraźną estetyka obrazów końca lat 50 XX wieku, utrzymaną w duchu prac jej idola Jana Cybisa. Obraz wisiał w domu pani Bogusi Bramińskiej i był charakterystyczny dla jej artystycznego postrzegania świata.

Pani Ewa zmarła 2 listopada 2019 roku w wieku 95 lat w Sopocie i jest też tam pochowana .

Stanisław Seyfried

Komentarze
Ta witryna korzysta z plików cookie. W ustawieniach swojej przeglądarki internetowej możesz w każdym momencie wyłączyć ten mechanizm. W celu pozyskania dodatkowych informacji na ten temat zobacz informacje o cookies.
OK, zamykam