Kiedy zadzwonił, byłem lekko zdezorientowany, nie wiedziałem czy odebrać, wahałem się, było dość późno. Przypuszczałem, że sprawa może nie być błaha. Wiedziałem, że na pewno nie będzie to kolega, który chce mnie wyciągnąć na wieczorną kawę, koledzy przecież wiedzą, że już od dawna o tej porze nie pijam kawy. Jakież było moje zdziwienie kiedy po odebraniu okazało się, że dzwoniącym jest dawno niesłyszany kolega. Malarz, artysta, profesor, któremu przed laty poświęciłem przynajmniej kilka felietonów literackich, nieprzeciętna osobowość, wyjątkowy erudyta o niepospolitej inteligencji, a do tego znakomity twórca.
Profesor Mieczysław „Mieto” Olszewski, przypomniał sobie nasze rozmowy, po których jeden z felietonów znalazł się nawet w zbiorze moich tekstów zatytułowanych „Galeria sztuki gdańskiej” i nadal uważam, że osoby zauważone w tych artykułach, profesorowie: Lasecki, Bereźnicki, Pietkiewicz, Cześnik, Świeszewski, Olszewski oraz Kalkowski, a także śp. Jackiewicz i Model nadal stanowią o bardzo wysokiej jakości gdańskiej sztuki. Tu można by było wejść w większe szczegóły, ale to może przy innej okazji. Oczywiście czekam na nowe nazwiska, ale i na nową publikacje, co może nie być takie proste. Nowe nazwiska pojawiają się, wyłaniają się z mgły, ale dobrze jeszcze ich nie widać. Dziś tak się stało, i to nie dobrze dla sztuki, że wkradły się w jej ocenę polityczne poglądy, które nie powinny mieć żadnego wpływu na nią.
Ale zostawmy to - profesor po latach zaproponował spotkanie, od razu przystałem, bowiem karykatura jego autorstwa wisząca nad moim biurkiem od lat nie daje mi spokoju, wywołuje poruszenie i ciekawość, zadawałem sobie pytanie jak rozwinie się akcja z rysunkowego zdarzenia? To zapewne rysunek tworzący cykl pewnego wydarzenia mającego miejsce jak sam autor pisze w tytule na Teneryfie. Wiem, że to zakończenie miało miejsce, ale o wiele wcześniej, czego dowiedzieć można się z wcześniejszych rysunków, nie do końca jasnych, ale to pewnie tajemnica artysty.
Mieto jest wyjątkową osobowością trudno zaprzeczyć, że jego talent i praca stworzyły Artystę, ale do dziś swoich wykładowców, wybitnych polskich malarzy uważa za niedoścignionych twórców: Jacka Żuławskiego, Kazimierza Śramkiewicza, Stanisława Teisseyre.
Tu mogę przytoczyć odpowiedni fragment z mojego wywiadu z prof. Olszewskim przeprowadzony przed sześciu laty… ”Sprawiedliwość i porządek czasu nakazuje mi wrócić do Kazimierza Śramkiewicza, bo on był moim pierwszym nauczycielem. Przyszedłem do niego ogólnie dobrze wykształcony, to było wszystko i trafiłem na człowieka który mi w pełni odpowiadał. Jako lizus-prymus znałem całego Faulknera i równocześnie czytałem amerykańska czwórkę; Caldwella, Steinbecka i Hemingwaya. Nie przeszkadzało mi zdanie byłej żony Hemingwaya, że pisząc „Starego człowieka i morze” znał tylko 600 słów. Byłe żony potrafią być szczere do bólu. Oczywiście czytałem i rozumiałem długie zdania, ale nauczyłem się czytać ze zrozumieniem również krótkie. Śramkiewicz dużo mówił bez przerwy. Uwielbiałem go słuchać, bo o sztuce mówił z sensem, rozjeżdżając się na wszystkie strony, ale wracał, opowiadał ciekawie, przeżywałem to głęboko, uwielbiałem go słuchać. Jego opowieści wydawały się zrozumiałe, jednak po jakimś czasie dochodziłem do przekonania, że dopiero teraz powoli zaczynam rozumieć o czym mówił. Natomiast profesor Jacek Żuławski, objął mnie po Teisseyrze. Cztery lata studiowałem u niego, później wygrałem konkurs i do odejścia na emeryturę byłem jego asystentem. W związku z tym istnieje prawdopodobieństwo, że mnie czegoś nauczył, oczywiście z tym bym za bardzo nie przesadzał. Jacek był absolutnie wartością dodaną do takich uczelni jak nasza, był kolorowym artystą z Belle Epoque, po Paryżu, birbantem nie stroniącym od alkoholi. Tu dużą role odegrał jego pies. Starsi ludzie pamiętają, że za komuny do wódki obowiązkowa była zakąska, przeważnie był to serek topiony, niedrogi. Jacek korzystając z dobrodziejstw porannych spacerów z psem, z obrzydzeniem dawał mu serek, sam wypijał lufę i wracał do domu. Pies się tak uzależnił od serka, że nie było wyjścia, co rano ciągnął pana w to samo miejsce. Jacek był wytrawnym taternikiem i żeglarzem, dużo o tym opowiadał w sposób specyficzny z przerwą na zaciąganie się papierosem. To byli różni profesorowie, ale jego korekty były bardzo głębokie, często posiłkował się cytatem przywiezionym z Paryża, dziwki wykrzykującej do swojego alfonsa stojącego obok z brzytwą „...nie po oczach, nie po oczach…”, dotyczyło to oczywiście harmonii kolorystycznej obrazu…”
Dziś prof. Olszewski będąc już na emeryturze oddaje się codziennej grze w tenisa z kolegami, wieczorem wypija zasłużoną kawę, której mnie już pić nie wolno. Dalej maluje i pielęgnuje ”durno-stojki” których kolekcjonowanie przejął po żonie niezapomnianej gdańskiej malarce Aleksandrze Radziszewskiej. Powrócił jednak do czegoś co w jego osobowości artysty, twórcy było pewnym dodatkiem - karykatury. Jego rysunki znalazły swoje miejsce w światowych publikacjach dotyczących karykatur. Co w przeszłości było pewnym znakiem rozpoznawczym, bowiem współpracował ze znakomitymi redakcjami nie tylko na Wybrzeżu, były to: Szpilki, Czas, Kultura i ty, Głos Wybrzeża czy Wieczór Wybrzeża. ...”Tak, to było dobre doświadczenie. Ilustracja mieści gadulstwo, im bardziej zagęszczone tym lepiej. Tu możesz wykazać się inteligencją, dowcipem i perwersją…”
Dziś jego rysunki satyryczne prezentują wysoki poziom. Poprzez karykaturę, świadome zdeformowanie rysunku można dotknąć życia polityki, obyczaju, portretu. Defiguracja w Polsce przeżywa regres, właściwie na polskim rynku prasowym nie przetrwał ani jeden tytuł. Warto przypomnieć, że karykaturą zajmowali się tacy słynni polscy malarze jak: Kazimierz Sichulski, Zdzisław Czeremański, Feliks Topolski, Zygmunt Waliszewski, Maja Berezowska, Eryk Lipiński, Andrzej Mleczko.
Myślę, że pewnie niedługo raz jeszcze powrócę do tego wieczornego telefonu, który dał asumpt do napisania tego felietonu.
Stanisław Seyfried