100-lecie ZPAP

Z Januszem Janowskim prezesem Okręgu Gdańskiego ZPAP rozmawia Stanisław Seyfried

20 marca 1911 roku Cesarsko – Królewska Dyrekcja Policji w Krakowie odnotowała w swoich księgach rejestrację Związku Polskich Artystów Plastyków. W czasach Fałata, Laszczki, Aksentowicza i Malczewskiego było to jedno z pierwszych stowarzyszeń tego typu w Europie. Artyści postawili sobie przede wszystkim za cel zabezpieczenie warunków do pracy, udzielanie pomocy socjalnej, integrację środowiska oraz ochronę prawną. Dziś po stu latach działalności do Związku należy ponad siedem tysięcy artystów. Organizatorami gdańskiego środowiska plastycznego w 1945 roku, jeszcze na miesiąc przed powołaniem Instytutu Sztuk Plastycznych w Sopocie byli: Feliks Smosarski założyciel i wicedyrektor Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Sopocie, malarz, uczestnik I walnego zjazdu ZPAP w Lublinie oraz malarze Janusz Strzałecki, Juliusz Studnicki i Władysław Lam.  Okręg  gdański skupia dziś blisko trzystu pięćdziesięciu członków i spośród 22 oddziałów nie jest największy, ale na mapie artystycznej Polski na pewno znaczący. Prezesem gdańskiego okręgu jest malarz, muzyk, historyk i teoretyk sztuki, komisarz wielu wystaw, Janusz Janowski, który funkcję tę pełni od 2006 roku.
 

- Na stulecie, gdański oddział ZPAP w siedzibie Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie, a więc w miejscu reprezentacyjnym, zorganizował przekrojową wystawę naszego środowiska artystycznego. Myślę, że jest dobra okazja do porozmawiania na temat kondycji nie tylko naszego środowiska, ale  w ogóle miejsca malarstwa i jego tożsamości w dzisiejszych czasach na progu XXI wieku. W przedmowie promującej tę wystawę stawia Pan tezę, a właściwie zadaje Pan pytanie czy czeka nas powrót do malarstwa tradycyjnego, klasycznego operującego pojęciami prawdy i piękna. W swoich rozważaniach przytacza Pan stanowiska dwóch wybitnych znawców sztuki, francuskiego filozofa kultury i socjologa Jeana Baudrillarda mówiącego, że ”malarstwo zapiera się siebie, samo siebie parodiuje, samo sobą wymiotuje” i amerykańskiego historyka sztuki i filozofa Donalda Kuspita, który z kolei zapowiada odrodzenie sztuki, warunkując je jednak powrotem do malarstwa wspartego doświadczeniem estetycznego uniesienia. W jakim miejscu zatem jest sztuka. Czy po postmodernistycznej rewolucji powrócimy do starego widzenia malarstwa, do zwykłych wzruszeń estetycznych i piękna?


Janusz Janowski: W ostatniej dekadzie można było obserwować na świecie wyraźny nawrót do tradycyjnych form wyrazu sztuki. Wielu teoretyków odnosiło się do tej tendencji. Donald Kuspit stworzył na przykład swoistą formułę „Nowych Dawnych Mistrzów”. Pod tym szyldem powołał grupę artystów i prezentował ich twórczość w Stanach Zjednoczonych i Europie. Na przełomie 2006 i 2007 roku także w Gdańsku w Oddziale Sztuki Współczesnej Muzeum Narodowego w Pałacu Opatów odbyła się wystawa „Nowych Dawnych Mistrzów” Kuspita, która wywołała zresztą ogromne zainteresowanie i poruszenie w środowisku artystycznym w całym kraju.       Przywołał Pan w pytaniu mój tekst zamieszczony w katalogu „Wystawy Stulecia”, w którym zestawiam poglądy dwóch wybitnych i wpływowych teoretyków sztuki: Jeana Baudrillarda i Donalda Kuspita. Starałem się w nim wykazać, że wbrew powierzchownej lekturze - zwłaszcza „Końca sztuki” Kuspita, ale także „Spisku sztuki” Baudrillarda - nie można jeszcze mówić o powrocie do sztuki  w tradycyjnym czy klasycznym rozumieniu i końcu tzw. awangardy. Przy głębszej analizie okazuje się, że nawet projekt Kuspita „Nowi Dawni Mistrzowie” pod pozorem takiego powrotu w gruncie rzeczy reprezentuje ideologię postmodernistyczną. Dlatego też starałem się w swoim tekście przestrzec czytelników przed zbytnią ufnością w retoryczną moc pewnych sformułowań i zachęcić, by bliżej przyjrzeli się tym i innym, podobnym koncepcjom. Okazuje się bowiem, że nie mamy do czynienia de facto z powrotem do tradycji w obrębie sztuki, ponieważ w istocie oznaczałoby to powrót do klasycznych wartości prawdy, dobra i piękna w obrębie poznania, a tak na pewno się nie stało, nad czym zresztą ubolewam. W moim przekonaniu taki powrót jest jednak możliwy, ale się jeszcze nie dokonał. Nie można go też lokować w postawie Kuspita. Generalnie, reprezentowanie takich czy innych postaw estetycznych jest w każdym razie funkcją poglądów w obrębie filozofii sztuki i należy uważnie analizować te poglądy, by nie dać się zwieść ich nierzadko zawiłej retoryce. A wracając do oceny obecnej sytuacji w sztuce, właściwym wydaje się akceptowanie różnorodności, wielorakości i równorzędności jej różnych koncepcji wyrazu. Po prostu obok siebie mogą i powinny funkcjonować różne postawy.

- Jak zatem w tym sensie odniósłby się Pan do malarstwa gdańskiego?
Janusz Janowski: To przekonanie o równorzędności różnych środków wyrazu było podłożem idei wystawy z okazji stulecia naszego Związku. I co – jak sądzę – wykazała ekspozycja wystawy. Dzieła reprezentujące różne postawy artystyczne mogą z powodzeniem obok siebie funkcjonować i twórczo zderzać się ze sobą. Zestawiając prace starałem się, aby nie podkreślać różnych stylistycznych konfliktów, a wręcz przeciwnie, zależało mi na tym, by widz oglądając wystawę mógł harmonijnie przechodzić od figuracji poprzez swoiste jej modyfikacje po abstrakcję, obserwując, jak przeobraża się jedna konwencja i przeistacza w drugą. Również aranżując ekspozycję na II piętrze, obejmującą sztukę multimedialną i efemeryczną, dbałem o naturalne i harmonijne zderzenia różnych postaw. Chciałem by ta ogromna i z założenia niejednorodna ekspozycja afirmowała różnorodność, a nie była wyrazem chaosu współczesnej sztuki. Hipoteza liniowego rozwoju sztuki jest dzisiaj mało przekonująca, sama rzeczywistość współczesnej sztuki ją podważa, trzeba zatem pogodzić się ze współistnieniem różnych artystycznych postaw i zrozumieć, że muszą one obok siebie zgodnie koegzystować, nawzajem się uwypuklając. Taki też był zamysł wystawy i tak została ona zrealizowana.

 

 

- Czy mógłby Pan scharakteryzować dzisiejsze gdańskie malarstwo, czy jest jakiś wspólny mianownik odróżniający je od innych. Zaraz po wojnie w latach pięćdziesiątych jeszcze w Sopocie powstał termin „Szkoła Sopocka”. Grupa profesorów uczniów Józefa Pankiewicza, kapistów stworzyła coś niewiarygodnego, w głębokim socrealizmie potrafiła przyjąć taką postawą która pozwoliła na stworzenie malarstwa, które obroniło się i przetrwało do dziś. Zastosowali swoisty manifest, bardzo prosty ale rzetelny: „nie co , a jak”. Czy coś podobnego zdarzyło się później po przeniesieniu uczelni do Gdańska?


Janusz Janowski: Po drugiej wojnie światowej wszystkie ośrodki akademickie zostały zdominowane przez malarzy wywodzących się z ugrupowania kapistów i ich uczniów. Wszyscy razem tworzyli tak zwaną grupę kolorystów polskich. Objęli oni funkcje profesorskie na uczelniach w Krakowie, Sopocie, Warszawie i we Wrocławiu. Środowisko Wybrzeża charakteryzowało się dodatkowo także tym, że wielu tutejszych artystów zajmowało ważne funkcje ogólnopolskie w ZPAP i państwowych komisjach. To niewątpliwie wyróżniało je i przyczyniło się do jego popularności, a zatem także określającego je terminu „Szkoła Sopocka”. Jeżeli natomiast chodzi o współczesną kondycję tego środowiska, to trudno nie dostrzec, że zwłaszcza ta jego część, którą tworzyli artyści neoawangardowi odegrała w ostatnich dekadach minionego stulecia ważną rolę na scenie krajowej. Także dziś ma znaczenie na mapie kulturalnej Polski. Jego kształt kreowała przede wszystkim twórczość prof. Witosława Czerwonki, adiunkta II stopnia Wojciecha Zamiary, prof. Grzegorza Klamana i Marka Rogulskiego. A sięgając głębiej, w podwaliny tej tendencji w sztuce gdańskiej, należy wymienić także nazwisko nieżyjącego już artysty Romana Usarewicza. Z kolei w ostatnich latach sukcesy na ogólnopolskiej scenie artystycznej odnoszą malarze figuratywni z Trójmiasta. I właśnie w Gdańsku najwyraźniej zarysował się powrót do malarstwa figuratywnego. W obszarze tej konwencji wyrazowej ważną rolę odegrała twórczość kilku artystów, pośród których niewątpliwie szczególną pozycję zajmuje prof. Kiejstut Bereźnicki, podobnie jak profesor Władysław Jackiewicz, który w swoim z gruntu abstrakcyjnym malarstwie nigdy do końca nie porzucił odniesień figuratywnych. Co dość ważne, to generalnie gdańscy artyści należący już dziś do starszego pokolenia, sięgającego tradycji szkoły sopockiej, nigdy nie pozbyli się w swojej sztuce warstwy przedstawiającej, co jak się wydaje położyło podwaliny pod dzisiejsze gdańskie malarstwo figuratywne. Kolejnymi artystami, którzy odegrali bardzo ważną rolę w kreowaniu tego zjawiska był prof. Maciej Świeszewski, znany w Polsce ze swojej „Ostatniej Wieczerzy”, i prof. Henryk Cześnik z własną, oryginalną wersją nowej figuracji, wyrastającej z tradycji malarstwa Francisa Bacona, także Hanna Karczewska znana ze swoich odbijanych w lustrzanej tafli portretów. Jeżeli chodzi o młodsze pokolenia to również moja malarska twórczość wpisuje się w tę tradycję, podobnie Beaty Białeckiej, Agaty Smólskiej, Mateusza Wysieckiego, Piotra Gotkowskiego, czy Wojciecha Koniuszka. Oceniając zatem generalnie siłę przebicia artystów posługujących się nowymi mediami i reprezentujących sztukę efemeryczną, oraz szerokość i sugestywność zjawiska powrotu do figuracji, należy wbrew „cichej” negatywnej krytyce i malkontenctwu uznać, że gdańska sztuka ma się całkiem dobrze, że jest twórcza i żywa.

- Jak w dzisiejszych czasach Związek zapatruje się na wiele nie załatwionych spraw, by wymienić nieuregulowanie kwestii związanej z Zakładem Ubezpieczeń Społecznych i świadczeniami emerytalnymi dla artystów?


Janusz Janowski: Przede wszystkim składka związkowa jest bardzo niewielka i wynosi 7 zł. Ponadto, na ile jest to możliwe, staramy się choćby symbolicznie i doraźnie pomagać najbardziej potrzebującym i najstarszym członkom naszego stowarzyszenia. Oczywiście, jest to pomoc niewystarczająca. Próbujemy – w skali kraju – wywierać delikatną presję na polityków aby ważne dla nas sprawy w końcu zostały załatwione. Jedną z nich było utrzymanie 50% stawki podatku, tak zwanego uzysku od działalności twórczej, którą politycy chcieli nam odebrać. Mam nadzieję, że w końcu nadejdzie czas załatwienia emerytur artystycznych, jakie funkcjonują w wielu rozwiniętych europejskich krajach, czy też uregulowanie składek ZUS dla artystów nie pracujących na etatach. Bez dobrej woli polityków jednak się nie obejdzie. W tej kwestii jako Okręg Gdański ZPAP mamy niestety niedobre doświadczenia. Mam tu na myśli naszą związkową własność. Przed 1981 rokiem jako stowarzyszenie posiadaliśmy wiele lokali, np. „Sień gdańską” i „Oficynę” przy ulicy Piwnej. Wszystko to zostało nam zabrane przez władze komunistyczne w latach osiemdziesiątych w konsekwencji zaangażowania naszych członków w ruch wolnościowy i nieoddane przez władze III RP, po 1989 roku. Co przykre, także w ostatnich latach włodarze miasta starali się odebrać naszą galerię przy ulicy Piwnej, a nawet naszą siedzibę przy ulicy Mariackiej. Na szczęście udało się temu zapobiec, za co jestem władzom Gdańska ogromnie wdzięczny. Jednak poza utrzymaniem obecnego status quo powinniśmy się także rozwijać, a to nie jest możliwe bez posiadania przez gdański Okręg ZPAP lokali własnościowych. Liczę, że przy okazji obchodów 100-lecia ZPAP Prezydent Gdańska spojrzy życzliwie na nasze aspiracje, zwłaszcza w perspektywie starań o uzyskanie przez nasze miasto tytułu „Europejskiej Stolicy Kultury”. Byłoby wielką wartością, gdyby miasto pochyliło się nad naszymi potrzebami, świadczącą o nowoczesności naszej aglomeracji i światłości jej władz. Bez stabilnych filarów, jakimi dla naszego stowarzyszenia są lokale własnościowe, to artystyczne stowarzyszenie ze stuletnią tradycją narażone jest na groźbę utraty możliwości realnego działania. A przecież nie są to sprawy nie do załatwienia, niekiedy wystarczy dobra wola, a – jestem przekonany – że jako stowarzyszenie z tak wielkimi tradycjami zasłużyliśmy na życzliwość i rzeczywiste docenienie. Bardzo mocno liczę na taką właśnie, otwartą i życzliwą, politykę władz wobec ZPAP.

- Proszę  popatrzeć na inne miasta, choćby Sopot, który w tak komercyjnym miejscu jakim jest Dom Zdrojowy przy molo potrafił umieścić Państwową Galerię Sztuki. Wrocław, Poznań i Kraków mają również tego typu doświadczenia. Wystarczyłoby na przykład postawić warunek Centrom Handlowym korzystającym z dobrych lokalizacji w Gdańsku, aby przeznaczyły choć 10 % swojej powierzchni na cele związane z kulturą i sztuką. Może nie jest jeszcze za późno, ale to inna sprawa…
Jak ocenia Pan sytuację, a właściwie pozycję ZPAP wobec innych związków twórczych w Polsce?


Janusz Janowski: Mimo wszystko uważam, że środowisko artystyczne w Polsce nie jest tak silne, jak powinno być i nie ma zdecydowanego wpływu na działania władz w skali kraju, czyli w wymiarze kluczowym dla załatwienia najistotniejszych postulatów naszego środowiska. Ta pozycja jest niewątpliwie wypadkową wielkiego sukcesu kina i filmu. Przedstawiciele władzy powszechnie uważają, że kultura koncentruje się przede wszystkim w obrębie tego medium. Film jest synonimem polskiej kultury, a prawdziwym artystą jest aktor, a nie na przykład malarz. To zresztą trend ogólnoświatowy, wynikający ze współczesnej pauperyzacji kultury i roli, jaką w jej kreowaniu wyznaczono telewizji. Taka sytuacja jest oczywiście dla polityków bardzo wygodna, telewizja i inne media elektroniczne są bowiem najdoskonalszym środkiem komunikowania się ze społeczeństwem, niestety stwarzającym także szerokie pole do manipulacji. W tej też swoistości współczesnej komunikacji społecznej leży powód dużego dowartościowania tego środowiska. Na tym tle pozostałe grupy artystyczne wypadają blado. Powszechnie uważa się, że na przykład malarze czy rzeźbiarze, posługujący się tradycyjnymi środkami wyrazu, nie potrzebują szczególnego wsparcia państwowych ośrodków kultury mogą bowiem sobie radzić za pośrednictwem galerii komercyjnych. W ten sposób spycha się jednak ich aktywność twórczą w obszar skansenu komercji, wypychając na margines życia kulturalnego. Przy tej okazji warto jeszcze na chwile powrócić do sprawy ZUS-u i emerytur, które w aktualnym kształcie właściwie nie tylko nie wspomagają ludzi sztuki, a skazują ich niemalże na społeczny niebyt. W tej dramatycznej sytuacji ratunkiem jest zazwyczaj zarabiający na wspólne utrzymanie współmałżonek. To jest wieli paradoks naszej polskiej współczesności. Poza etatem artysta ma małe szanse żeby przetrwać, a to oznacza, że nie mamy w naszym kraju wolności tworzenia (!). W tej sytuacji w Polsce centra artystyczne tworzą się wokół największych instytucji państwowych, takich jak na przykład Akademie Sztuk Pięknych czy państwowe galerie sztuki. A przecież Akademie to są instytucje powołane do kształcenia młodych ludzi, galerie z kolei do prezentacji twórczości artystycznej, natomiast pełnia życia środowiska artystycznego winna być skoncentrowana w wielkich organizacjach zrzeszających twórców. Oczywiście, w tak skonstruowanej rzeczywistości jaką mamy w Polsce, artyści związani ze szkołą są w naturalny sposób – dzięki zabezpieczeniu materialnemu i emerytalnemu – artystycznie bardziej ekspansywni od tych, którzy muszą radzić sobie w wolnym zawodzie twórcy. Dlatego też załatwienie tych dwóch kwestii – ZUS i emerytur dla artystów pracujących w wolnym zawodzie – wprowadzi nasz kraj w epokę normalności, w której sztuka będzie miała możliwość dynamicznego rozwoju.

 

- Dziękuje za rozmowę i życzę szczęśliwej realizacji jubileuszowego programu.

Komentarze
Ta witryna korzysta z plików cookie. W ustawieniach swojej przeglądarki internetowej możesz w każdym momencie wyłączyć ten mechanizm. W celu pozyskania dodatkowych informacji na ten temat zobacz informacje o cookies.
OK, zamykam