Krzysztof Izdebski-Cruz: O sile sztuki malarskiej

Rozmowa z Krzysztofem Izdebskim-Cruz

 


- Jak daleko twoja sztuka sięga do tradycji i historii światowego malowania? Czy są to czasy bliższe, czyli Twoich pedagogów, może ich profesorów, czyli moment kiedy rodził się polski koloryzm i zahaczał o czasy Paryskiej Szkoły Pankiewicza i Zawadowskiego, czy może są to czasy o kilka stuleci wcześniejsze, sięgające europejskiego malarstwa renesansowego.

Krzysztof Izdebski-Cruz: Jestem malarzem nie z wyboru, a raczej z konieczności; los mnie skazał na malowanie, ale nie mam powodu do narzekania. Od dziecka malowałem. Rzecz ma początek w Toruniu, gdzie się urodziłem. Malowałem dzień i noc, malowanie było moim życiem, zatracałem się w tym. Brakowało mi czasu na malowanie, więc nie spałem po kilka dni, by dokończyć obraz. Tak było w okresie liceum plastycznego w Bydgoszczy, gdzie oprócz malowania nic mnie nie interesowało. Ale legendarnego twórcy PLSP Mariana Turwida już nie zdążyłem poznać osobiście. W liceum im. Leona Wyczółkowskiego uczyłem się za czasów jego następcy, dyrektora Alojzego Lemańskiego, rzeźbiarza o zabawnym pseudonimie „Koza” nadanego mu zapewne z powodu charakterystycznej koziej bródki. To była szkoła świetnych pedagogów. Bardzo duży odsetek absolwentów tego liceum dostawało się na studia plastyczne, mówiono że 100 % co pewnie nie było prawdą, ale wiele to mówi o micie, jakim owiane było bydgoskie PLSP. Malarstwo wykładali między innymi: Tadeusz Boruta i Tadeusz Madejek, rzeźbę Lech Kasprzykowski, grafikę January Gaca, Tadeusz Brudnoch – to byli na prawdę znakomici pedagodzy. Historię sztuki mieliśmy również na wysokim poziomie, Joachim Orienter prowadził te zajęcia z takim zaangażowaniem, jakby chciał byśmy wszyscy w przyszłości byli zawodowymi historykami sztuki, natomiast zajęcia Eli Wróblewskiej (również z Historii Sztuki, ale nowoczesnej) już wtedy były legendarne, i sądzę, że do dziś wielu wykładowców sztuki korzysta w pracy z jej wiedzy, którą bardzo sugestywnie i metodycznie do głów nam wkładała. Na studiach w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Pięknych nie było już aż tak dobrze, zajęcia były prowadzone ciągle przez kogoś nowego i niewiele można było się nauczyć. Z przykrością muszę stwierdzić, że studia plastyczne przerwały moją edukację malarską, nikt tu nie uczył warsztatu, malarstwo zaczynało się i kończyło się na eksperymentach i ekspresji. Szybko się przekonałem, że próbowano "wypuszczać" artystów przez duże "A" zamiast malarzy warsztatowców, czyli jak się później okazało, mury uczelni opuściły raczej setki frustratów i petentów różnych urzędów i instytucji państwowych, szukających nie pracy, a dotacji – ale to zupełnie inny, raczej niewesoły temat. Początek lat 90, kiedy przyszedłem na studia plastyczne do Gdańska, to czasy wielkich przemian, gdy każdy poszukiwał swojego miejsca, rodziły się fortuny, trzeba było coś umieć. Mniej więcej w połowie studiów przeniosłem się do pracowni grafiki prof. Jerzego Krechowicza, gdzie zrobiłem dyplom. Potem zresztą współpracowaliśmy na polu grafiki i sztuki, to był bardzo dobry dla mnie okres, czas eksperymentów i nowych mediów, dobra "prywatna szkoła"; Krechowiczowi wiele zawdzięczam zarówno artystycznie, jak i życiowo, ale czułem, że muszę się na coś zdecydować i pójść własną drogą. Moja przerwa w malowaniu na studiach była spora, musiałem wszystko rozpoczynać od nowa. Na szczęście powrót był łatwiejszy niż sądziłem. Wypracowane za młodu umiejętności łatwo sobie przypomniałem i poczułem, że to jest właśnie to, czym będę się zajmował na dłużej. Wiedziałem, też że nie podążę za nowinkami, które mnie nie interesują, raczej pójdę pod prąd. Pod prąd znaczy: do źródła.

 

Krzysztof Izdebski-Cruz, Fantazja nr 2, pastel na papierze, 2013

 

 

Krzysztof Izdebski-Cruz, Między bielą a czernią, olej na płótnie, 2016

 

– Jeszcze muszę powrócić do tego momentu, kiedy prawdziwy warsztat malarski był źle postrzegany. Znam wielu artystów, którzy mają tradycyjne zapatrywania na sztukę, przez co zostali wypchnięci poza środowisko, ale to właśnie oni dają sobie teraz doskonale radę w życiu, zdobywają wiele nagród i są na świecie cenieni, a bynajmniej nie tworzą „kaszalotów” nadających się jedynie do lamusa i do dziś nie umieją zrozumieć, co kryje się w przeróżnych tworach para-malarskich zaliczanych do wysokiej kultury.
Krzysztof Izdebski-Cruz: Zacznijmy jeszcze raz od początku. Piękno jest dzisiaj być może czymś innym niż tysiące lat temu, dlatego, moim zdaniem, warto o to pytać; ja pytam i staram się szukać odpowiedzi. Kobiece piękno, które było przedstawione w postaci Wenus z Willendorfu, figurki sprzed ponad dwudziestu tysięcy lat, jest zupełnie inne niż kanon piękna w renesansie, a dzisiaj w dobie cyfrowej informacji/ilustracji kobiecy ideał piękna jest jeszcze inny. Każdy czas ma swój kod, swoją "logikę" estetyczną, warto się czasem nad tym pochylić, warto spróbować to rozpoznać i zanotować. Ja tym się właśnie zajmuję, a przynajmniej się staram. Dzięki temu, że ponownie zadaję pytanie o piękno, uzyskuję nową odpowiedź, charakterystyczną dla naszych czasów. Ale dzisiaj często zdarza się, niestety, że sztuka jest orężem używanym do niszczenia tkanki społecznej. Dla mnie to nieporozumienie, pomylenie pojęć. Pewni ludzie przebierają się w szaty artystów i starają się przebudować, a raczej zdemolować naszą psychikę i kulturę. Byłoby uczciwiej gdyby poszli do polityki, bo ich działania są najbliższe polityki, ale nie, oni chcą działać w przestrzeni sztuki. Dlaczego? Bo artyście wolno więcej! Działania te z pozoru artystyczne, tak naprawdę są działaniami z zakresu socjologii, psychologii – a w istocie z kręgu inżynierii społecznej. To są działania pozaartystyczne, które ze sztuką nie mają nic wspólnego. Przyzwolenie społeczne dla eksperymentów artystycznych jest cały czas duże. Jeśli artysta ma być kreatywny i twórczy, to musimy mu pozwolić na lekki "odlot", bo z tego mogą wyniknąć ciekawe rzeczy. Tak myślimy i to nie jest złe, ale są osoby które lubią to wykorzystać przeciwko społeczeństwu. Dotykamy tutaj pojęcia "wolności w sztuce", które urodziło się całkiem niedawno, kiedyś nie podnoszono takiego zagadnienia. Nikt nie zamartwiał się gdzie jest granica wolności w sztuce, a już na pewno nie było to podstawowym zmartwieniem artysty. Dzisiaj artysta, zamiast malować albo rzeźbić coś, dla kogoś kto tego potrzebuje i dobrowolnie mu za to zapłaci własnymi pieniędzmi, musi się zamartwiać tym, co mu wolno, a co nie. Oczekuje przy tym, że mu za to sowicie zapłacą i jeszcze muzeum wybudują z pieniędzy publicznych. Muzeum myślenia artysty o wolności w sztuce - to dopiero byłoby dzieło naszych czasów! Niestety poszukiwanie tej tzw. "wolności w sztuce" szybko zmieniła się w oczekiwanie bezkarności dla artysty. Mam wrażenie, że daliśmy się zapędzić przez tych "inżynierów społecznych" do klatki, do której co chwilę ktoś zagląda i sprawdza czy już do końca pogłupieliśmy. Można tutaj nawet przywołać słowa Stanisława Lema, który w swoich "Dylematach" powiedział: "…zaczynam się domyślać, że zielone ludziki naprawdę istnieją i póty będą nas ogłupiać, aż damy się im pożreć żywcem"(1)… Wracając do sprawy na poważnie, wyobrażam sobie, że chodzi o całkowite zniszczenie wszelkich zasad, aby na ich miejsce ustanowić nowe prawidła. Jakie? Nawet nie chcę sobie tego wyobrażać. Idę dalej swoją droga, od zawsze wytyczoną i tą samą.

 

Krzysztof Izdebski-Cruz, Galatea, olej na płótnie, 2009

 

 

Krzysztof Izdebski-Cruz, Jak van Gogh, olej na płótnie, 2009

 

- Mam wrażenie, że kroczymy w złą stronę, o której Stanisław Lem w swoich „Dylematach” mówił jako o ...” dekadencji, zniewalającej do upadku dawniej cenionych wysoko umiejętności i gustów. Coraz głębiej zanurzamy się w nagromadzeniach coraz bardziej cuchnącego śmiecia, którego powszechność jest tak bezwzględna, jak gdyby stała za nią jakaś moc zmuszająca do szacunku wobec wszystkiego, co nam wyrzeźbią, namalują, opowiedzą, albo przywloką z jakiś obrzydliwych strzępów osoby uchodzące za ludzi sztuki. Dodajmy do tego jeszcze seks, krew, kawałki trupich członków, ruiny i wyrażenia oznajmujące bezsens.”… (2)
Krzysztof Izdebski-Cruz: Stanisław Lem celnie i dobitnie oddaje charakter tego o czym rozmawiamy. Robi to nie tylko w przywołanych "Dylematach", ale także w serii tekstów, które publikował w wielu czasopismach pod koniec swego życia. Bardzo zachęcam do zapoznania się z myślami tego najwybitniejszego umysłu naszych czasów; czytając go można nabrać właściwego dystansu do rzeczywistości. Lem porządkuje nasz zabałaganiony świat. Poszliśmy za daleko, dlatego teraz musimy sporo się cofnąć, aby złapać równowagę. To niebezpieczny moment, bo stoimy na ruchomych piaskach. Jeszcze raz musimy odbyć tę samą drogę, ale już rozsądniej – albo całkowicie zmienić front. Niedawna wystawa  zatytułowana „Metamorfozy”, która odbyła się w Ratuszu Staromiejskim w Gdańsku, dała nam świeże wyobrażenie, czego naprawdę oczekuje współczesny widz. Powrotu do sztuki, z którą może wejść w dialog prawdziwy, a nie sztuczny, wymuszony przez "inżynierów społecznych". Wystawa poświęcona była twórczości Zdzisława Beksińskiego, ale w równej mierze jej patronem mógłby być Stanisław Lem. Może następną własną wystawę poświecę Lemowi, który otwiera nam oczy i przestrzega przed artystyczną katastrofą.



(1) "TAKO RZECZE… LEM", Wydawnictwo Literackie, Kraków 2002       
(2) Stanisław Lem, "DYLEMATY", Wydawnictwo Literackie, Kraków 2003                     

Rozmawiał: Stanisław Seyfried

Fot. archiwum - Krzysztof Izdebski-Cruz

Komentarze
Ta witryna korzysta z plików cookie. W ustawieniach swojej przeglądarki internetowej możesz w każdym momencie wyłączyć ten mechanizm. W celu pozyskania dodatkowych informacji na ten temat zobacz informacje o cookies.
OK, zamykam