Nonkonformista prof. Mieczysław Olszewski „Mieto”

Z profesorem Mieczysławem Olszewskim rozmawia Stanisław Seyfried



Głęboko zakorzeniona w sferze sacrum myśl malarstwa Olszewskiego, dziś może wywoływać szok i duży sprzeciw. Oglądając mocne akty profesora, trzeba mieć dużą wyobraźnię aby doszukiwać się w nich estetyki czasów baroku Caravaggia, który wprowadził malarstwo renesansu do śmielszych przedstawień malarstwa religijnego. Jednak u podstaw sztuki Olszewskiego ten paradygmat istnieje. Profesor znany z ekscentrycznego podejścia do życia jest dziś oryginalnym bytem współczesnej sztuki Wybrzeża. Należy do najwybitniejszych artystów, wykształconych przez PWSSP w Gdańsku. Utalentowany artysta, czasami bezpruderyjny i obrazoburczy, jest trudnym twórcą i trudnym rozmówcą, nie poddał się jednak nigdy łatwiźnie artystycznej, co niestety w dzisiejszych czasach stanowi wielką osobliwość. W jego sztuce dominuje ekspresja, którą przekazuje za pomocą erotyzmu i humoru. Ekspresja i zmysłowość kieruje jego myślami, nadając sztuce oczekiwany kierunek. Podczas ostatniej wystawy w galerii ZPAP w Gdańsku mogliśmy zapoznać się nie tylko z ostatnimi jego pracami. Pierwszą część prezentacji stanowiły akty, malowane już blisko od 55 lat, stanowiące znak rozpoznawczy artystycznych poszukiwań, natomiast drugą tworzyły „durno stojki”, nazwane tak przed laty przez Olę, nieżyjącą żonę artysty. W sztuce Marcela Duchampa pojawiające się pod nazwą „ready-made”, „rzeczy gotowe”, tylko, że francuski artysta odcinał się od jednoznaczności prezentowanych obiektów, które mogły być obojętne wobec wartości estetycznych, a Olszewski wręcz odwrotnie dodaje do nich swój komentarz, przeważnie humorystyczny, nadając im inny wymiar.


- Jak w takim razie  podchodzi Pan do tych obiektów, które zrodziły się z maniakalnego zbieractwa. W pewnym momencie  pracy nad nimi nadaje  im Pan  inny wymiar, wymiar sztuki?
Mieczysław Olszewski: Zanim o tym, muszę rozpocząć trochę szerzej, inteligentny pisarz mi nie przeszkadza, ale inteligentny malarz jest już zagrożony grafomaństwem malarskim. Malarstwo to niuanse, ciepła czerwień - zimna czerwień, duże – małe, ciemne – jasne. Emocje występujące między tymi zależnościami tworzą cały sens malowania. Malarstwo usługowe z honorem powinno już wynieść sztandar i nie dokumentować rzeczywistości. Japońskie aparaty fotograficzne poradzą sobie z tym. Natomiast ludzie, którzy  nadal grasują w malarstwie, którego czas już minął, są nadal w tym sentymentalni, ale to już tylko „Cepelia”. Jak wyjdziesz na ulicę to na każdym rogu masz grupę malarzy zasuwających i to że człowiek może namalować podobnie do oryginału jeszcze o niczym nie świadczy. Jeżeli masz coś do powiedzenia, zakładając, że jesteś jakoś wykształcony, to jakoś musisz tę inteligencję wypruć z siebie, ja wybrałem rysunek prasowy.


Prof. Mieczysław Olszewski "Mieto"



- Współpracował Pan ze znakomitymi redakcjami na polskim rynku prasowym, by wymienić jedynie: Szpilki, Czas, Kulturę i ty, Głos Wybrzeża, Wieczór Wybrzeża.
Mieczysław Olszewski: Tak, to było dobre doświadczenie. Ilustracja mieści gadulstwo, im bardziej zagęszczone tym lepiej. Tu możesz wykazać się inteligencją, dowcipem i perwersją. Natomiast  powracając do „durno stojek” to ich formę tworzy ta moja „ustawka” przedmiotu między antykiem, destruktem, szmelcem, szmirą, a drewnem, szkłem, marmurem, kamieniem, oczywiście robiąc te hybrydy wsadzam tam swoje literackie pomysły. Emocje czy traumy zawarte w nich czasami znaczą coś więcej, niż to co znaczą i są poważniejsze. Marcel Duchamp czy Joseph Beuys doprowadzili to już do ściany. Beuys uważał, że każda decyzja artysty, nawet tego niewykształconego, bezinteresownego zamiaru tworzenia, zawierającego w sobie jakiś sens jest sztuką. Im bardziej sztuka jest współczesna tym bardziej zbliżamy się do głębokiej dziury. Rozsądniej byłoby aby tym zajmowali się jednak fachowcy.







- Ale ostatnia Pana wystawa, głównie jednak prezentuje malarstwo i wizerunek od lat niezmienny, kobiety w jej różnych odsłonach, przede wszystkim mocno skomplikowanej istoty, również a może przede wszystkim w rozumieniu pożądania seksualnego.
Mieczysław Olszewski: Jest w tym pewien rodzaj żartu, który ilustruje na swój sposób serio, moje oddanie tematowi. To był okres głębokiego Gomułki. Polska nie widziała nagiej kobiety, faceci szukali jej pod barchanami we własnym domu i kiedy potwierdziłem w kilku źródłach, że jest taka szkoła i to sześcioletnia gdzie od rana do wieczora masz towarzystwo gołych kobiet, to już wiedziałem kim chcę zostać. Później przez te sześć lat wzbudzaliśmy ogromną zazdrość facetów towarzyszących nam w pijalniach piwa, a my mieliśmy obowiązek malować je całymi dniami. Stanisław Teisseyre, który był w moim wyobrażeniu największym autorytetem malarskim z żyjących wówczas artystów, którego spotkałem na swojej drodze, bardzo mnie pochwalił przy jakimś niebieskim akcie. Któregoś dnia, gdy wrócił z Paryża, przy następnej mojej pracy, spytał czy znam Francisa Bacona, to pytanie w latach 60. było absurdalne. Gdzie ja głupek z Rumi mógłbym znać Bacona? Wysłał wówczas swojego asystenta do biblioteki i przyniósł mi zdjęcie obrazu angielskiego artysty, wielkości znaczka pocztowego. Okazało się, że ja już malowałem podobnie, nic nie wiedząc o jego istnieniu. Tak naturalnie okazało się, że będę malować akty. Wtedy nie była to żadna wiocha, a dziś tym bardziej, ale mało osób bierze się za akty. Natomiast jest parę postaci, świetnie żyjących z tego, bo jest to nadal bardzo atrakcyjny temat. W tej chwili istnieje grupa ambitnych malarzy, która kombinuje, próbują się samemu rozciąć i zacerować, jest to oczywiście dramatyczny wymiar zwrócenia na siebie uwagi. Ja też miałem takie odjazdy, typu kopulacja i takie inne.








- Jak miałby Pan raz jeszcze wybierać konwencję?
Mieczysław Olszewski: Gdybym miał jeszcze raz wybierać konwencję artystyczną to wielki respekt mam wcale nie przed figuracją, tylko przed czystym malarstwem materii, taszyzmem, malarstwem gestu. Zwiedziłem większość prestiżowych muzeów świata i tak naprawdę olbrzymie wrażenie zrobił na mnie Franz Kline. To sfrustrowany malarz akcji, skupiający się na ruchach pędzla i na dużych powierzchniach płótna. Tworzył obrazy o wielkiej ekspresji, zmieniające wszelkie wyobrażenia. Dlatego uważam, że droga którą szedłem była dobra, miałem więcej dyplomantów, których wspierałem w informelu, w malarstwie abstrakcyjnym, niż w tak zwanym klasyku, figuracji. Natomiast, że sam po tylu latach nie zmieniłem się, w zawstydzeniu stwierdzam, że dogonił mnie syndrom „Zuzanny i starców”, w różnych wersjach. W tej chwili ten kontakt z gołą kobietą od której zaczynałem jako licealista powraca na zasadzie paroksyzmów. W tej nowej rzeczywistości w której tkwimy byłbym idiotą, gdybym chciał teraz zmienić swoje emploi. To jest mój znak rozpoznawczy i już nie można tego zmienić. Moje pierwsze obrazy, powiedzmy te najlepsze inspirowane były nieprawdopodobną sztuka średniowiecza, ale nie ze względu na religijność, a raczej na powagę sztuki.


Prof. Mieczysław Olszewski "Mieto"



- Mówiliśmy wcześniej o profesorze Stanisławie Teisseyrze, ale uczestniczył Pan w  wykładach innych dwóch znakomitości malarskich gdańskiej szkoły, myślę o profesorze Kazimierzu Śramkiewiczu i profesorze Jacku Żuławskim.
Mieczysław Olszewski: Sprawiedliwość i porządek czasu nakazuje mi wrócić do Kazimierza Śramkiewicza, bo on był moim pierwszym nauczycielem. Przyszedłem do niego ogólnie dobrze wykształcony, to było wszystko i trafiłem na człowieka który mi w pełni odpowiadał. Jako lizus-prymus znałem całego Faulknera i równocześnie czytałem amerykańska czwórkę; Caldwella, Steinbecka i Hemingwaya. Nie przeszkadzało mi zdanie byłej żony Hemingwaya, że pisząc „Starego człowieka i morze” znał tylko 600 słów. Byłe żony potrafią być szczere do bólu. Oczywiście czytałem i rozumiałem długie zdania, ale nauczyłem się czytać ze zrozumieniem również krótkie. Śramkiewicz dużo mówił bez przerwy. Uwielbiałem go słuchać, bo o sztuce mówił z sensem, rozjeżdżając się na wszystkie strony, ale wracał, opowiadał ciekawie, przeżywałem to głęboko, uwielbiałem go słuchać. Jego opowieści wydawały się zrozumiałe, jednak po jakimś czasie dochodziłem do przekonania, że dopiero teraz powoli zaczynam rozumieć o czym mówił. Natomiast profesor Jacek Żuławski, objął mnie po Teisseyrze. Cztery lata studiowałem u niego, później wygrałem konkurs i do odejścia na emeryturę byłem jego asystentem. W związku z tym istnieje prawdopodobieństwo, że mnie czegoś nauczył, oczywiście z tym bym za bardzo nie przesadzał. Jacek był  absolutnie wartością dodaną  do takich uczelni jak nasza, był kolorowym artystą z Belle Epoque, po Paryżu, birbantem nie stroniącym od alkoholi. Tu dużą role odegrał jego pies. Starsi ludzie pamiętają, że za komuny do wódki obowiązkowa była zakąska, przeważnie był to serek topiony, niedrogi. Jacek korzystając z dobrodziejstw porannych spacerów z psem, z obrzydzeniem dawał mu serek, sam wypijał lufę i wracał do domu. Pies się tak uzależnił od serka, że nie było wyjścia, co rano ciągnął pana w to samo miejsce. Jacek był wytrawnym taternikiem i żeglarzem, dużo o tym opowiadał w sposób specyficzny z przerwą na zaciąganie się papierosem. To byli różni profesorowi, ale jego korekty były bardzo głębokie, często posiłkował się cytatem przywiezionym z Paryża, dziwki wykrzykującej do swojego alfonsa stojącego obok z brzytwą „...nie po oczach, nie po oczach…”, dotyczyło to oczywiście harmonii kolorystycznej obrazu. Nasze wspólne przygody często kończyły się u profesor Wnukowej na pomidorówce oraz wyciąganym zza szafy nigdy nie skończonym obrazie jamnika profesora Listowskiego. Obrazie, którego nie umiałem pochwalić, wiadomo gdzie lądowała wtedy pomidorówka.


- Czy ten piękny kolorowy czas tamtego świata ma szansę jeszcze się pojawić?
Mieczysław Olszewski: To może nie jest wina tych nowych… profesorów, to wina cywilizacji. Przyzwoici ludzie co rano jadą do pracy samochodem i koniec, tracą na wstępie te urocze poranki, które my mieliśmy dla siebie, z nich korzystało całe pokolenie profesorskie. Ten birbancki styl, te anegdoty budujące nastrój, pozostał  już tylko sentyment, to już nie powróci. Dziś za przeproszeniem każdy głupek może sam sobie  za pomocą odpowiedniego programu i komputera namalować obraz. Tu musi nastąpić jakiś rodzaj retorsji, że znowu zacznie się szanować ludzi, którzy własną dłonią, sami będą umieli coś namalować. Oczywiście  zdobne malowanie, ciężkiego oleju, zaczyna mnie lekko śmieszyć. Może to jest mój osobisty problem, ale ja już dziękuję. Było kilku facetów, którzy malowali te batalistyczne sceny, mieli opinię interesujących twórców, ale „Wielkie Kąpiące się” Cézanne’a kończą pewien etap sztuki. Teraz trzeba zająć się dobrym malowaniem, a nie publicystyką.

Foto. Stanisław Seyfried

Komentarze
Ta witryna korzysta z plików cookie. W ustawieniach swojej przeglądarki internetowej możesz w każdym momencie wyłączyć ten mechanizm. W celu pozyskania dodatkowych informacji na ten temat zobacz informacje o cookies.
OK, zamykam